Pani Maria urodziła się na Borysławce w 1920 r. i tam też spędziła sporą część życia. W 1941 roku, mając 21 lat, została wywieziona do Niemiec na roboty przymusowe. Po wojnie zamieszkała na zachodzie Polski. W czasie, gdy Pani Maria była w Niemczech – Borysławkę spalono, a jej rodzina została wysiedlona na Ukrainę.
Trudno nam to sobie teraz wyobrazić, przedzierając się przez krzaki i szukając jakichś śladów dawnego życia, ale Borysławka była kiedyś dużą wioską. Pani Maria z rodziną mieszkała nad samą rzeczką, która przez nią płynęła - mówiono na nią Potok - "Była mleczarnia, straż, plebania i cerkiew, a w Rybotyczach, to już była cerkiew i kościół. Do lekarza chodziliśmy do Dobromila (powiat Niżankowice). Do Przemyśla szło się pieszo od nas. Ciężko było".
Trudno nam to sobie teraz wyobrazić, przedzierając się przez krzaki i szukając jakichś śladów dawnego życia, ale Borysławka była kiedyś dużą wioską. Pani Maria z rodziną mieszkała nad samą rzeczką, która przez nią płynęła - mówiono na nią Potok - "Była mleczarnia, straż, plebania i cerkiew, a w Rybotyczach, to już była cerkiew i kościół. Do lekarza chodziliśmy do Dobromila (powiat Niżankowice). Do Przemyśla szło się pieszo od nas. Ciężko było".
W moim domu było 4 dzieci, mama, tata i babcia z dziadkiem. Ja byłam najstarsza, Michalinka 6 lat młodsza, później Hania i brat najmłodszy. Jak mama rodziła w domu brata, to już pamiętam. Babcia mówiła - „Weź Hankę i Michalinę i idźcie na ogród”.
Babcia z mamą były jak siostry, bardzo się kochały…
Dziadek, to był chytry, robił w lesie… Pamiętam, kupował sobie cukier (nie było
cukru, tylko w kosatkach). Miał szufladę i zamykał, a babcia mówi – „Czekaj
dziadu dzieciom trzeba…”. Babcia troszkę blat do góry podnosiła i która miała
chudsza ręką, wyciągała kostki. Jak pierogów białych nagotowała z mąki
pszennej, to osobno zawsze dziadek chciał. Dziadek jak umarł, to pamiętam.
Babcia jeszcze troszkę żyła po dziadku. Pochowana została na cmentarzu w
Borysławce.
Dwie nas spało na piecu (był taki piec zrobiony), a
później korytarz (sień taką), tata przedzielił na pół i zrobił pomieszczenie -
my z siostra spałyśmy tam. Siostra spała z babcią, jak dziadek umarł. Dom nasz był z desek. Dosyć możliwe, duże
było nasze mieszkanie. Miało 4 okna.
Żyliśmy z gospodarki. Nie było tak, żeby była bardzo
bieda… Chleba mama nie piekła, może tak zimową porą ze 3 razy, bo było mało
pola…. Troszkę mieliśmy, bo taty brat pojechał i tam u jednego pana pracował.
Ten pan miała fabryczkę - czekoladę robił. To pole, co mu się należało dał
tacie mojemu i mieliśmy więcej. Świni nie hodowaliśmy, bo nie było. Mieliśmy 2
krowy, kury - konia nie. Mamy brat nam
to pole obrabiał, bo miał parę koni. Końmi handlował i to, co mama miała od
niego dostać (kawałek ziemi), to on za to mamie obrabiał nasze pole - orał,
siał. Siało się owies, żyto i orkisz, a pszenicy się nie siało, bo było mało
pola. Później siało się trochę nieraz. Nie było, żeby był głód, ale nie było na tyle, co trzeba było zjeść.
Rano, to zawsze mama ugotowała barszcz, zupę taką. Barszczem
zalewała na śniadanie, a później kartofle z kapustą. Nieraz robiła z mąki
żytniej kluski, takie robaczki - z kapustą. Owies kisiła i jak zakisiła, to
takie było z tego. Nie było źle, ale nie było tak bardzo dobrze, jak teraz.
Było tak bardzo, bardzo dużo owoców. Jak przyszła wiosna nie
było wioski widać, tylko białą płachtę. Na polach, na miedzach pełniutko śliwek
węgierek - suszyliśmy je tylko, bo nie było słoików. Na zimę nieraz mama
zrobiła z owsa trochę mąki - trochę z jęczmienia, orkiszu i żytniej. Jak ziarna
zmieliła, to przesiewała przez sitko - z tego grubego robiła kaszę, a z mąki
chleb piekła.
Do szkoły miałam kawałek. W szkole był polski, ukraiński,
przyroda, geografia, historia, religia też. Skończyłam 7 klas szkoły w
Borysławce.
Potem byłam 2 lata w domu - tatuś chorowała na reumatyzm,
bardzo chciałam mu jeszcze trochę pomagać i mamie. Tato pracował w lesie. Jak
skończyłam szkolę, zrobił takie sanki i gdy leśniczego nie było - klocki rżną
bukowe gładkie i ja je na tych sankach do domu przywoziłam. Bukowe były, takie
ładne. Żydzi chodzili i kupowali. Pytałam- „Tato, na co im to drzewo?”. Tato
mówił – „Oj dziecko, dziecko - Żydzi bogaci, robią z tego meble”.
Później byłam coraz starsza i trzeba było jakieś buty
kupić, sukienkę - w domu nie kupili mi, bo nie mieli z czego…
Poszłam na służbę do Niżankowic. Państwo było bardzo dobre i bogate. Bardzo dobrze mi tam było. Na służbie byłam 4 lata prawe. Robiłam wszystko. Byłam do pilnowania dziecka, ale jak dziecko spało, to wszystko robiłam - sprzątałam, prałam. Ten pan miał swój sklep, jego matka była pobudowana przy nim i miała betoniarkę… Ja tam szłam, pomogłam, to mnie było dobrze - dawali mi pieniędzy trochę. Posyłałam trochę do domu. Co czwartą niedzielę mogłam iści do domu na Borysławkę… pieszo się szło.
Ludzie się lubili. Jeden drugiego zapraszał. Było 2 gospodarzy Żydów - jeden bardzo bogaty, drudzy biedni. Było 2 gospodarzy Niemców - niemiecka rodzina. Ukraińców było dużo. To była mieszanina taka. Był Polak, a zakochał się w dziewczynie z ukraińskiej rodziny, to się żenił. Wszystko razem - zapraszali się nie Wigilię. Czasem w niedzielę się schodzili sąsiady, a dzieci się bawiły na podwórku. Nie było tak, jak teraz - ani telewizora, ani niczego. Niektórzy się kłócili o miedzę, że im ktoś skibę przeorał. Było ciężko, nie było tak dobrze.
Na służbie zastała mnie wojna. Pan poszedł na wojnę, a ta pani nie patrzyła…, czy Niemiec, czy Ruski… Później się bałam tam być i wróciłam do domu.
W domu nie byłam tak długu. Przyszedł sołtys i powiedział, że biorą do okopów, kto jest starszy w domu - ale mówi tak do taty: „Franek niech Marysia idzie do szkoły. W szkole trzeba służącej, sprzątać szkołę”. Nauczyciel miał konia, krowę, ale ta pani nauczycielka była bardzo chytra. Jak kartofel z obiadu został, zamykała na klucz. Nieraz, jak najmłodsza siostra Hanka szła do szkoły, mama jej upiekła jakiś placuszek żytni i zawinęła, żeby mi dała, żebym zjadła.
Którejś niedzieli wstałam – musiałam krowy doić, wszystko uprzątnąć. Raz patrzę, a takie wielkie czarne samoloty, chyba z 20 …. Wróciłam się i mówię - „Proszę pana, takie wielkie czarne samoloty lecą” i oni zaraz w nocy się spakowali. A to były niemieckie. Niemcy z Ruskimi się zachęcali, a Niemcy zabierali Polskę - chyba tak sobie myślałam. Stamtąd wróciłam do domu, bo nauczyciele w nocy uciekli. Dali mi klucz ze szkoły i mówią – „Idź teraz do domu”. W domu długo nie byłam.
Przyszedł wójt i dwóch milicjantów Niemców… Ja ich i dziś widzę - oni patrzyli na mnie, patrzyli na mamę, jak płaczę… To tylko to - bardzo, bardzo pamiętam, nie mogę nigdy zapomnieć, nie zapomnę, jak moja mama… Jakby mnie tam teraz zaprowadzili, to bym nawet pokazała to miejsce, gdzie mama mnie trzymała mocno i krzyczała, płakała za mną, a ja odpychałam ją od siebie – „Mamusiu nie płacz, ja wrócę! Nie bój się, ja wrócę!”. I tylko to szkoda mi jest bardzo, żal mi jest - nie wiem, gdzie tata mój był. Tata nie mógł na to patrzeć i uciekł gdzieś do mieszkania. Dolik, to mojej mamy brat jest. Jeszcze pamiętam jak mnie te Niemcy prowadzili, to wujek młócił cepem w stodole i cep położył, i bardzo mnie ściskał, i bardzo płakał, że mnie zabierają.
No i wtenczas w Niemczech byłam 4,5 roku.
Pani Marii udało się odnaleźć rodzinę na Ukrainie...
"Mamy brat, wujek Dolik jeszcze żył, jak byłam tam później, płakał, jak nie wiem, gdy poszłam do niego. Wujek Michał (taty brat najmłodszy) żył, ale mama mówiła, że bardzo daleko mieszka. Nie było czasu daleko jechać - miałam 2 tyg. urlopu. Później z ciotką Krysią pojechałam po roku. Wojna – jedni się pobogacili, a drugie pobiedowali".
Opracowano na podstawie nagrania rozmowy przeprowadzonej z Panią Marią Kula (z domu Łoś), przez Jej wnuka Marcina - kwiecień 2012 r.
ps. Pani Maria wspomina również, że na rzekę Wiar mówiono Wiachor.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz